środa, 23 maja 2012


Słowacja, 20 maj 2012 r. Mała Fatra, szczyt Suchy
czyli
maximum extremum w nogach i sezon rozpoczęty
https://www.facebook.com/media/set/?set=a.426426237381389.106022.100000420486793&type=3&l=c9ee888745

Skuszona perspektywą łatwej i przyjemnej wycieczki organizowanej przez nasz lokalny PTTK Katowice przyjęłam zaproszenie na lajtowy  wypadzik na Małą Fatrę. Jak sama nazwa wskazuje, skoro jest mała to czemu nie spróbować słowackiej wędrówki?

Po nieprzyjemnym incydencie* w autobusie z pasażerem na gapę - bezdomnym, pijanym mężczyzną podczas zbiórki uczestników, wyruszyliśmy z nieznacznym opóźnieniem w planowaną trasę, której przejście wyznaczono na ok. 7 h.

* wyzwiska, przegadywanki męskiej, krewkiej części towarzystwa oraz podkręcanie niezdrowej atmosfery przez żeńską i wyszarpanie agresywnego intruza z autobusu nie było potrzebne, lepiej było zostawić sprawę Policji lub SM. To był przecież człowiek.

O godz. 1000   w towarzystwie cudownej, słonecznej pogody rozpoczęliśmy  wędrówkę z miasteczka    Varin  zielonym szlakiem  Pod   Jedlovinę 527 m npm, którego ścieżka stawała się coraz bardziej dzika i niedostępna z krzaczorami i położonymi na ziemi spróchniałymi, butwiejącymi drzewami. Część grupy pospiesznie się oddzieliła, ja zostałam z nielicznymi – słabszą jednostką wycieczki. Od tej pory byliśmy nierozłączni. Idąc szlakiem zostałam zawrócona przez męską część załogi by pogrążyć się dalej i wyżej. Kobiet, a szczególnie blondynek się nie słucha bo podobno sprowadzają na manowce a ja do takich należę więc ugodowo by nie odrywać się od już tak nadwątlonej części zespołu poszłam za nimi potulnie jak owieczka. W ten oto sposób zboczyliśmy zgodnie i niechcąco z prawidłowo obranego szlaku i przypadkiem zdobyliśmy szczyt Kopy 1140 m npm., na której najmłodsza część grupy dokonała opatrzenia swojej poobdzieranej stopy i w dwóch parach grubych skarpet oraz pożyczonych adidasach od swojego kompana pokuśtykała dalej.

Dotarliśmy do przełęczy Javoriny, gdzie część grupy powędrowała do Chaty pod Suchym pić piwo a my czerwonym szlakiem odbiliśmy przez Prislop pod Suchym w stromą ścianę szczytu Suchego. Tempo było zbyt wyśrubowane ze względu na czas, który nas nieubłagalnie gonił.  Jedliśmy w biegu, nie robiliśmy dłuższych postojów na odpoczynek, kolejne osoby po kolei odpadły i wracały do Chaty.

Czym bliżej byliśmy szczytu tym bardziej on wydawał się dalszy i prawie nieosiągalny. Chciałam zawrócić ale moja kompania – Marysia, Marek i Darek, była tak silna i dzielna, że nie mogłam im tego zrobić. Nie mogłam tego zrobić sobie, rzadko rezygnuję a tym razem poziom adrenaliny osiągnął chyba szczyt moich możliwości. Wytrwaliśmy wszyscy, z uśmiechem na spoconych buziach i okrzykami, wydzierającymi się z piersi wdrapaliśmy się ostatni z naszej wycieczki, by na szczycie Suchego 1468 m npm. http://www.slovakia.travel/imagefullview.aspx?l=5&idp=6684&io=19564  zapozować do pamiątkowego zdjęcia z Przewodnikiem, które zostało umieszczone w galerii PTTK Katowice http://pttk.katowice.pl/index.php?option=com_lightgallery&view=list&cid=80.

Zejście było równie trudne jak wejście na Górę, organizmy znacząco wyczerpane, głodne i spragnione a Chata http://www.chatapodsuchym.sk/polski/fotogaleria.php  wraz z jej menu wydawała się nieosiągalną żądzą.

Po dotarciu do schroniska część naszej wycieczki opojona piwem i najedzona, gorączkowo zbierała się do dalszej drogi. W pośpiechu wypiłam piwo, obmyłam stopy w źródełku, zmieniłam skarpety i zjadłam polewkę – coś co przypominało wodę z kapustą kiszoną, 3 talarkami kiełbasy i kromeczką chlebka. Słowacy są bardzo serdeczni, życzliwi ale z jedzeniem u nich kiepsko niestety. Wspólnie, z rozrzewnieniem przytaczaliśmy jadłospis z rodzimego Klimczoka i Stożka co nie pomagało nam zapomnieć o prawie pustych brzuszkach.

Pośpiesznie podążyliśmy za grupą myśląc, że najgorsze za nami, niestety okazało się, że brak sił w nogach kazał nam przy schodzeniu robić krótkie postoje podczas przerw na zdjęcia, m in. na Przełęczy Wagu, której nazwę nieco przekręciłam i nazwałam bohatersko Przełęczą Bogów czyli naszą Przełęczą, bo czyż nie byliśmy Bogami w tamtym momencie? Tak wiele zrobiliśmy a do tego tak wiele od nas zależało, wycieczka nie mogła odjechać bez nas.

Mijając „Przełęcz Bogów” oczom naszym ukazał się przepiękny Zamek w Strecznie  http://www.slovakia.travel/entitaview.aspx?l=5&idp=2099  a na końcu szlaku bar nad Wagiem, gdzie zakupiliśmy życiodajny, pyszny, piwny słowacki nektar i udaliśmy się promem przez rzekę w drogę do oczekującego na nas autobusu i pozostałych członków wycieczki. Po drugiej stronie rzeki czekał na nas kolejny przydrożny bar, gdzie zgasiliśmy swoje pragnienie i na koniec przesympatyczny, słowacki młodzieniec o blond włosach i niebieskich oczach zrozumiał, że jestem głodna i za 1,30 € upiekł dla mnie 4 placki ziemniaczane, które pozwoliły mi przetrwać nadciągającą noc.

Tym razem nie czuję niedosytu wędrówki ale ostre, piekące zakwasy w nogach i jeszcze coś więcej czego nie potrafię słowami wyrazić, może to szczęście, spełnienie, zwycięstwo…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz